Zwycięska praca
I MIEJSCE – ZŁOTE PIÓRO 2011
Karolina Rączkowska
I Liceum Ogólnokształcące im. Juliusza Słowackiego w Oleśnicy
Temat: „Bo wolność nam dana jest przez Boga, jest nam nie tylko przez Boga dana, jest nam także zadana!” (Jan Paweł II, Homilia wygłoszona podczas „Statio Orbis” na zakończenie 46. Międzynarodowego Kongresu Eucharystycznego we Wrocławiu 1 czerwca 1997 r.) Twój głos w sporze o sposób rozumienia wolności człowieka.
Od dwóch godzin opierał się plecami o chłodną, przybrudzoną ścianę i co jakiś czas zerkał ukradkiem w stronę niedbale zwiniętego na twardym łóżku pożółkłego prześcieradła. Otaczała go ciemność, a on zupełnie stracił rachubę czasu. Gdy po raz ostatni spoglądał na podświetlony cyferblat swojego zegarka, dochodziła północ. Wszystko zaczęło się dokładnie rok temu, w wietrzną i zapłakaną listopadową noc, lśniącą światłami wypływającymi z oszklonych biurowców.
Gdy dawniej przesiadywał wieczorami nad Odrą, całym jego umysłem władało poczucie ogromnej wolności. Nie oplatały go żadne łańcuchy, nie krępowały niczyje zakazy ani konstytucyjne kartki. Był pewien, że może robić to, na co ma ochotę. Takie samo poczucie wolności towarzyszyło mu, gdy jechał zatłoczonym autobusem przez tonące w dymie spalin ulice. Mokrą od potu ręką ściskał rękojeść rewolweru trzymanego w kieszeni spranych spodni, a spojrzenie jego sennych, na wpół przymkniętych czarnych oczu błądziło po zakurzonej szybie i oplatało zamglone sylwetki ludzi spacerujących po chodnikach. Wdychał duszący zapach perfum, zbyt obficie wylanych na szyję starszej kobiety, która co parę sekund wycierała zaczerwieniony nos zmiętą chusteczką w zielono-czarną kratę. Z przystanku, na którym wysiadł, poszedł w stronę szeregu dobrze mu znanych kamienic z czerwonej cegły. Starał się o niczym nie myśleć podczas swojej niemającej końca wędrówki pomiędzy snującymi się w przeciwnym kierunku widmowymi postaciami. Zatrzymał się dopiero przed drzwiami pokrytymi łuszczącą się brązową farbą. Otworzył je mocnym szarpnięciem i wspiął się po schodach na trzecie piętro, ostrożnie stąpając po kilkucentymetrowej warstwie kurzu. Nie chciał rozdrapywać starych ran, bo przecież nie tak dawno obiecał sobie, że już nigdy nie wróci do tej kamienicy, ale wieczory spędzane samotnie na wilgotnej trawie nad Odrą umocniły w nim poczucie wolności, świadomość, że może postępować wedle zasad, które sam uzna za słuszne. Pragnął wymierzyć sprawiedliwość, bo uważał, że ma do tego pełne prawo. Nawet nie popatrzył w podkrążone, zaczerwienione oczy mężczyzny, który otworzył mu drzwi. Huk wystrzału zagłuszył sumienie i myśl, która ułamek sekundy przed wystrzałem znalazła się w jego głowie – że być może jego ojciec miał prawo żyć.
W powietrzu unosiła się silna woń środków do czyszczenia drewna oraz drogich perfum, których używał jego adwokat, młody, żywiołowy i ogolony tak gładko, jak gdyby na tę czynność przeznaczył co najmniej cały dzień. Wyglądał na niecierpliwego, miał rozbiegane oczy, ale ani razu nie zaszczycił spojrzeniem swojego klienta.
Sędzia, łysiejący mężczyzna w przykrótkiej todze z fioletowym, niedbale zapiętym żabotem odczytał wyrok, stojąc dumnie jak wiecznie przybrudzony i okurzony posąg bogini sprawiedliwości, podczas gdy on stale wpatrywał się w swoje splecione na blacie palce. Jakim prawem ten człowiek mówił mu, powołując się na konstytucyjny artykuł, gdzie jest granica jego wolności? Jakim prawem pozbawiał go swobody, jakim prawem deklamował napuszonym tonem te wszystkie wytarte, puste słowa, nieskrywające w sobie ani krzty znaczenia? Jakim prawem..? Miał ochotę wstać i krzyczeć, tak głośno i tak długo, aż zabraknie mu głosu, aż pozwolą mu stąd odejść, aż każdy zrozumie, iż jego wolność upoważniła go do zastrzelenia ojca za to, że przed laty zostawił swoją rodzinę. Zaszkliły mu się oczy, na moment stał się znowu sześcioletnim chłopcem, przyciskającym do piersi poplamioną maskotkę z na wpół oderwaną główką i czekającym, aż łzy płynące wąskim strumykiem po jego zmarzniętych policzkach zaschną. Obrócił lekko głowę, poszukując wzrokiem znajomej twarzy mamy, mimo iż wiedział, że ona na pewno nie przyszła, przecież umarła kilka lat temu. Grube palce mężczyzny w mundurze zacisnęły się na jego ramieniu. Wstał, wbijając wzrok w czubki swoich zniszczonych adidasów.
Skrupulatnie skreślał kolejne daty w wiszącym na ścianie białym kalendarzu z widokiem na jakąś zachodnioeuropejską metropolię. Od roku odliczał czas, jaki jeszcze będzie musiał spędzić za kratami. Początki znosił bardzo ciężko, nie potrafił zrozumieć, dlaczego ktoś ogranicza mu wolność, dlaczego zamyka go w małej celi i zabrania mu oglądania zachodów słońca nad rozświetloną taflą rzeki. Denerwował się, krzyczał, nie spał w nocy. Spora część więźniów uważała go zapewne za wariata, a on był tylko uwięziony przez poczucie wolności tak silne, że nie pozwalało mu chłodno spojrzeć na świat. Uspokoił się dopiero po ponad miesiącu, gdy odwiedził go przyjaciel z czasów szkolnych. Patrzył w jego szare oczy, zaciskając usta z bezsilności i nie wiedząc, co powinien powiedzieć. Wszystkie słowa, jakie przychodziły mu do głowy, połykał, zanim zdążył otworzyć usta, by wyrzucić je na zewnątrz. Gdy w końcu wypowiedział pierwsze, kolejne popłynęły jak potok. Przyjaciel odezwał się dopiero wtedy, gdy on skończył opowiadać. Nadal jesteś wolny, bo nigdy nie byłeś bardziej wolny niż teraz, powiedział. Masz prawo do życia, masz prawo do bycia sobą. Cela niczego ci nie ogranicza, bo wolność masz w sobie, a nie na zewnątrz.
Nie wiedział, czy się roześmiać, czy nie. Słuchał słów swojego przyjaciela, myśląc sobie w duchu, co on może w ogóle wiedzieć o wolności. Zwykły pracownik budowlany w przetartej marynarce, z trójką dzieci w domu i żoną robiącą mu kanapki do pracy. Wolność?
A teraz siedział w swojej celi, wciąż wbijając coraz bardziej senny wzrok w niedbale złożone na łóżku prześcieradło i wiedząc, że przyjaciel naprawdę miał rację. Nie potrafił zrozumieć, jakim cudem dawniej pozwolił się tak omotać poczuciu złudnej wolności, dlaczego zniewoliło go ono do tego stopnia, że nie wiedział, co robi. Wskazówki na podświetlonym cyferblacie pokazały mu pierwszą. Rocznica śmierci jego ojca. Dobrze wiedział, że tej nocy już nie zaśnie.
II MIEJSCE – ZŁOTE PIÓRO 2011
ALEKSANDRA DOŁĘGA
PRYWATNE SALEZJAŃSKIE LICEUM OGÓLNOKSZTAŁCĄCE IM. ŚW. DOMINIKA SAVIO
Temat: „Bo wolność nam dana jest przez Boga, jest nam nie tylko przez Boga dana, jest nam także zadana!” (Jan Paweł II). Twój głos w sporze o sposób rozumienia wolności człowieka.
„Mogę zobaczyć kartkę białego papieru – zaczął. – Nic nie jest na nim napisane, jest zupełnie czysty. Dopiero został zrobiony. Jest nowy. Można z nim wiązać wielkie nadzieje: może ktoś napisze na nim piękny list. Albo narysuje śliczny rysunek, na przykład portret dziecka. (…) Ale wielka szkoda, że ten papier nigdy nie pozna, co to piękno – ciągnął. – Dlaczego? Bo nie ma w sobie wiary”.
Tahir Shah, „Dom kalifa”, tłum. M. Glasenapp
Szłyśmy z Weroniką najszybciej, jak tylko mogłyśmy. Był piękny, wiosenny poranek, a rynek półsenny, z ratuszową wieżą spowitą delikatną woalką mgły. „Będzie wtedy piękny, wiosenny poranek”, rozbrzmiewał we mnie znowu głos Filipa, to jedno zdanie, które tworzył z poszarpanych urywków słów, sylab wypowiadanych w krótkich chwilach wolnych od głodu nikotynowego. „Będzie”, mówił i wychodził na balkon, by zapalić. „Wiosenny”. A teraz szłyśmy z Rebeką przez rynek półsenny, próbując wyprzeć ze świadomości myśl, która spopielała wszystkie pozostałe.
„Jestem wolny”, mawiał. Zapewne jeszcze niedawno, może godzinę, dwie temu – wstał, na dzień dobry wypalił papierosa i pościelił łóżko. A może i nie pościelił, bo po co? Zrobił sobie kawę tak mocną, że nawet diabeł by się skrzywił i jak zwykle przypalił tosty. Wychodząc, ostatni raz miękko omiótł wzrokiem pustą, zabałaganioną kawalerkę, być może westchnął, tęsknie albo z ulgą, któż wie. Nałożył ten swój wyświechtany, irytujący nas wszystkich kapelusz i wyszedł na stację, by w ten piękny, wiosenny poranek rzucić się prosto pod koła pociągu.
Jakże oszałamiająca była świadomość, że mógł to sobie tak dokładnie zaplanować. Zaplanować, a mimo to jeszcze wczoraj umawiać się z nami na sobotę. Przerażał mnie fakt, że już nigdy nie zobaczę, jak wchodzi, już na wstępie denerwując nas kapeluszem i uśmiechając się zadziornie. Jak Weronika wygania go na balkon, by niewolniczo oddał się swemu nałogowi. Milczała teraz, idąc obok mnie. To jej najczęściej robił na przekór, powtarzając niczym mantrę: „Jestem wolny”.
Jak bardzo się mylił, zrozumiałam dopiero teraz.
Milczałam, bo cóż tobie miałam powiedzieć? Szłam obok ciebie, omal nie mdlejąc z emocji. Szłam, a każdy krok był dla mnie jak uderzenie w policzek wychłostany zimnym wiatrem. Ile to razy słuchałam, jak Filip naśmiewał się ze mnie, z moich przekonań, wartości, z mojej wiary. Gardził zarówno ambicją, jak i pokorą, prychał na znak krzyża i szept krótkiej modlitwy, gdy mijaliśmy katedrę. Byliśmy tak blisko, a jak wiele nas dzieliło, skoro każdy poważniejszy temat kończył się kłótnią. Według Filipa byłam zniewolona – dążeniem do celu, zasadami, niedzielną mszą. Zniewolona i głupia po prostu, niedorzecznie zachwycając się niepozornym, zielonym pączkiem, który wyślizgiwał się z wnętrza nagiej gałązki jakby znikąd. To, co dla mnie było cudem natury, według niego potwierdzało jedynie bezcelową przemijalność świata, bezsens istnienia. A wszelkie przestrzegane przeze mnie reguły i obietnice sprawiały, że na własne życzenie zapadałam się w otchłań, świadomie rezygnując z tego, co Filip nazywał – wolnością.
Stałyśmy pod szpitalem, do którego karetka zabrała Filipa, ogłuszając wszystkich sygnałem syreny. Dwa piętra nad nami gasły oddech, tętno i wątły płomyk źrenic. O dwa piętra za blisko, o dwa za daleko.
I wówczas ledwie dostrzegalna łza przetoczyła się kryształową perełką po policzku milczącej Weroniki. Nadal bez słowa, jakby mnie tu w ogóle nie było, a przecież tak bardzo chciałam ją objąć, zdjąć z jej powiek ciężar smutku i roztoczyć przed jej oczami zupełnie inny, piękniejszy obraz. Żeby srebrne gwiazdozbiory kwitły w głębi jej źrenic, odbite wysoko na niebie. Nie mogłam jednak tego zrobić, zbyt długo znałam Weronikę. Nie było mi wolno jej nic narzucić, uciszyć, gdy krzyczała, ożywić, gdy zaniemówiła. A jeśli ci czegoś nie wolno, uszanujesz to lub wyśmiejesz i wzgardzisz.
A kiedy tak stałam, jak gdyby na uboczu, przyglądając się bezradnie cierpiącej Weronice, ujrzałam, jak nagle podnosi się z ławki i odchodzi. Powoli, nie odwracając się ani razu w moją stronę, z niewidzącym wzrokiem wbitym w nieznajome okna szpitala. Zdążyłam jeszcze zobaczyć, że po kilkuset metrach zaczęła biec, zanim wkrótce znikła w bocznej uliczce.
W taki właśnie sposób, w imię swej wolności, Weronika zostawiła mnie samą.
Przepraszam, że nie pozwoliłam ci wtedy podejść do mnie. Może właśnie tak miało być, może właśnie dzięki tamtej chwili osamotnienia przypomniał mi się werset z Listu do Koryntian. Modliłam się wówczas za Filipa i, jakkolwiek niedorzecznie to zabrzmi, gdzieś w głębi duszy usłyszałam: „Wszystko mi wolno, ale ja niczemu nie oddam się w niewolę”.
Wiem, co myślałaś o wolności, Rebeko. Że jest nam nie tylko dana, że „jest nam także zadana”. Przypomniałam sobie, ile to razy próbowałam zmienić sposób, w jaki Filip postrzegał życie. Jeśli nie nawrócić go, to przynajmniej otworzyć mu oczy. Bezskutecznie. Wcześniej, podczas jego wywodów i teraz, stojąc pod szpitalem, czułam, jakby ktoś próbował podkopywać fundamenty mojego świata. Modlitwa cichła na moich wargach, ja sama zaczynałam wątpić, czy to wszystko ma jakikolwiek sens. Moje słowa podważano, moich uczuć nie szanowano, czemu więc miałabym nie zwątpić? A czyż moim zadaniem nie było bronić przede wszystkim własnej wolności i nie pozwolić, by zagłuszyły ją ciernie? Przecież wolność jest darem od Boga, skarbem, o który powinno się dbać i chronić go przed złodziejem.
„Ale ja niczemu nie oddam się w niewolę”, usłyszałam i odeszłam stamtąd, Rebeko.
Długo czekałam, krążąc w tę i z powrotem po szpitalnym korytarzu, nim któryś z lekarzy był mi w stanie cokolwiek powiedzieć. Nie musiałam tam zostawać, mogłam pójść w swoją stronę, patrzyć na niebo nad rynkiem, na rumiane obłoki zawstydzone dotykiem słońca, wypić koktajl z przyjaciółmi, korzystać z życia. Ale zostałam i nie było w tym żadnego powodu do chwały, zostałam, bo chciałam, bo byłam wolna. Nie byłam z Filipem spokrewniona, a jednak w tym dniu zwolniłam się z pracy i poprzekładałam spotkania. Dla mnie wolność nie była jak notatnik, w którym zapisuję coś tylko wtedy, jak znajdę wolne miejsce. Bo prawdziwa wolność przejawia się dopiero wtedy, gdy strony już są zapełnione i trzeba odważyć się pisać po stole.
Skulona na krzesełku w poczekalni, zastanawiałam się, dlaczego Filip zmarnował swoją wolność. Czemu widział ją tak zniekształconą, tak wypaczoną i do czego go to doprowadziło. Być może, nie utożsamiając się z żadną religią czy ideą, nie miał źródła, skąd mógłby czerpać, doniczki, aby wzrastać. I jakże do poczucia wolności potrzebny jest drugi człowiek.
A kiedy tak siedziałam, skulona w zmarznięty kłębek, podszedł do mnie pewien staruszek o zmęczonych oczach, w których, ku mojemu zdziwieniu, taił się roztańczony błysk.
– Będzie dobrze – powiedział, wyginając spękane wargi w półsennym uśmiechu.
A ja mu uwierzyłam, choć nie wiedziałam, dlaczego.